Wspomnienie o śp. Ks. prałacie Janie Krzysztoniu. Artykuł o misji z 2013 r. autorstwa śp. Księdza Jana

Zaduszki misyjne - 10.11.2014

10 listopada 2014 r. (poniedziałek), godz. 17.00 Msza św. w intencji śp. Ks. prałata Jana Krzysztonia, kościół pod wezwaniem Św. Bartłomieja Apostoła w Majdanie Królewskim

Zapraszamy wszystkich do wspólnej modlitwy.

Po Mszy św. zostanie wyświetlony film dokumentalny z pogrzebu śp. Ks. Jana oraz wywiad nagrany z Misjonarzem podczas jego wizyty w Muzeum Kardynała Adama Kozłowieckiego SJ w Hucie Komorowskiej w 2013 r.

 

Poniżej zamieszczamy artykuł autorstwa Ks. prałata Jana Krzysztonia napisany w 2013 r.:

Późne popołudnie, wracam z mojej parafii Chilumba do Mpunde, gdzie mieszkam od 1988 roku, z tą tylko różnicą, że nie jestem już proboszczem w parafii Mpunde, ale w parafii Chilumba. Przyjechałem do Chilumba rano na spotkanie rady duszpasterskiej. Zaczęliśmy prawie punktualnie, kilka minut po godzinie dziesiątej. Było to pierwsze spotkanie nowo wybranej rady i jej przewodniczący nie nabył jeszcze doświadczenia w prowadzeniu zebrań, więc przeciągnęło się ono do godzin popołudniowych. Ponieważ dzisiaj jest piątek i wielki post, zostałem na drogę krzyżową, którą zawsze rozpoczynamy koronką do Miłosierdzia Bożego. Drogę krzyżową prowadzą nasi świeccy liderzy, a ja jestem jednym z uczestników.

To w tym roku mogę tak się modlić razem z nimi i już dodaję, że moja parafia jest bardzo młoda, jej wiek liczy się w miesiącach. Rok temu w dzień Wielkanocny otrzymałem proboszczowską nominację od Biskupa Kabwe – trochę nietypowy sposób załatwiania takich spraw, tym niemniej Biskup Clemenet Mulenga wręczył mi dokument i tak oto stałem się po raz drugi proboszczem na misjach. Po zakończeniu drogi krzyżowej była jeszcze Msza święta i po niej powrót do domu.

W drodze powrotnej przypomniałem sobie o zadaniu od Ks. Wojciecha Rebeta: „wypracowaniu” o misji, o moim kapłaństwie. Co napisać? Jak pomieścić na kilku stronach mój dwudziesty szósty rok w Zambii? Jadąc rozglądam się i wybieram te miejsca do przejechania, gdzie jest najmniej dołów czy wody. Jest pora deszczowa, kałuże i rozlewiska na drodze są tutaj czymś naturalnym, jak i to, że na pace mojego samochodu siedzi pełno dzieci, które oczywiście śpiewają pieśni kościelne. Tak jest zawsze: wystarczy, że jest ich kilkoro i koncert się rozpoczyna, a im bliżej jesteśmy mijanych wiosek, tym bardziej podkręcają „wzmacniacze do mikrofonów” i śpiewają, i śpiewają! Samochód służy do pracy nie tylko nam, ale i nasi ludzie korzystają z tego dobrodziejstwa. Ileż to razy przychodzą z zapytaniem, kiedy jadę do miasta, kiedy do kaplicy, bo chcieliby się zabrać. Główny powód: z księdzem jedzie się za darmo. Pamiętam dawną rozmowę Kardynała Adama Kozłowieckiego SJ z Arcybiskupem Lusaki Adrianem Mungandu w naszym domu w Mpunde. Kardynał przekonywał Arcybiskupa o tym, że nasi ludzie są biedni i nie można od nich wołać zapłaty za transport do miasta, na co ten drugi odpowiadał awe (nie) i kręcił głową dodając, że jak nie ma się pieniędzy, to się nie wybiera do miasta.


Minęło już kilka kilometrów…

Trzeba było się zatrzymać, by zostawić dzieci; teraz nikt już nie śpiewa, tylko silnik warkocze nieustannie, do domu coraz bliżej, a ja wciąż myślę o mojej nowej misji w Chilumba. Przez wiele lat była to kaplica dojazdowa z Mpunde, ale jeszcze zanim powstała misja w Mpunde, w Chilumba już była szkoła misyjna założona przez ojców jezuitów. Wybudowali oni osiem klas lekcyjnych, a obok siedem domów dla nauczycieli, wodę pompowano silnikiem spalinowym ze studni głębinowej do wielkiego zbiornika. W Polsce takich szkół nie widziało się zbyt często w tym czasie w wioskach – ja dopiero w siódmej klasie miałem zaszczyt uczyć się w szkole tysiąclatce. A tutaj w zambijskim buszu jezuici już prowadzili edukację. Minęło wiele lat od tamtego czasu i szkoły podstawowe przejął rząd. Po latach są one w opłakanym stanie. Domy się walą, blacha na nich rdzewieje, farba liczy sobie kilkadziesiąt lat, szyby „zgubiły się”, ławki „połamały się”, a woda już nie płynie z kranu.

Kilkanaście lat temu pobudowaliśmy w Chilumba nową kaplicę, którą poświecił Kardynał Adam i teraz ona służy nam jako główny kościół. Dobudowaliśmy w ubiegłym roku zakrystię i kancelarię, pomalowaliśmy je i wyposażyli, w kościele mamy piękne tabernakulum i afrykańską drogę krzyżową. I to jest moja nowa parafia, która wraz z 13 kaplicami liczy 3297 osób, wiele z nich jeszcze nieochrzczonych.


Do Mpunde mam wiele czasu…

Słychać tu i tam, jak pozdrawiają mnie ludzie, czy to nasi katolicy, czy też ci, co modlą się w innych kościołach. Wiec: muli shani, muli kabotu, mwashibuka, mwapepeni, mwabuka buyani, halo halo, a do tego jeszcze: ba Jani, John, musungu, bapatili, halo boy, Father Jan, bakasisi… Jest tego tak wiele, a jeszcze dzieci, co to biegną w kierunku drogi i machają rękami.


Droga wiedzie dalej…

Patrzę na ich domy, chaty pokryte strzechą. Teraz, w porze deszczowej, woda przecieka przez dachy i dostaje się do środka domu, więc i posłanie, i ubrania są mokre… Kiedyś pytam ministranta, dlaczego nie był w kościele w niedzielę, a on na to: „Father, był deszcz w nocy i moje ubranie zamokło”.

Zmienia się zambijska wioska, w naszych stronach wioski to najczęściej domy porozrzucane przy jakiejś większej drodze albo przy miejscowych ścieżkach. Przed laty nie ujrzało się domu pokrytego blachą, a teraz je coraz częściej widzę, pobudowane z wypalonej cegły. Przy domach widzę kozy, czy nawet woły, a zawsze rozpoznać można miejsce, gdzie mieszkają ludzie: rośnie drzewo owocowe mango. Gdzie jest mango, tam mieszkają lub mieszkali ludzie.


Oddalam się od Chilumba coraz bardziej…

Przy drodze patrzę na kościoły, te pod strzechą i te pokryte blachą, najbardziej okazałe i jednakowe w wyglądzie są te od świadków Jehowy. W przeciągu kilku lat postawili z pomocą, no właściwe i to mową spekulacji… ogromną liczbę sal królewskich i to w całym kraju. Ludzie miejscowi pomagali w budowie, a fundusze płynęły z zewnątrz.

Mijam naszą kaplicę należącą do parafii Mpunde. Była ona zbudowana jako trzecia z kolei i myślę, jak Pan Bóg wiele działa przez ludzi. Wcześniej w tej miejscowości modliliśmy się w szkole. Przychodziła niewielka grupa, wśród nich emerytowany nauczyciel z kościoła anglikańskiego i rodzina nauczycieli, mąż i żona, katolicy. W czasie jednego z moich urlopów dwa razy odwiedził ich Kardynał Adam i dwa razy nikt nie przyszedł. Gdy wróciłem, nauczyciele przyjechali do mnie, by otrzymać program następnej wizyty. Powiedziałem zniechęcony, że to nie ma sensu – nie pojawili się podczas wizyt Kardynała. Nie powinniśmy się także gromadzić w szkole, gdyż ludzie powinni mieć coś swojego, o co będą dbać. Mary, bo tak miała na imię nauczycielka, poprosiła, aby dać im trochę czasu. W tym „trochę czasu” pobudowali niewielką kaplicę, pokryli słomą i zaczęli gromadzić się w każdą niedzielę. To za sprawą Mary, jej wielkiego poświecenia, umiejętności zbierania miejscowych ludzi na modlitwę i uczenia ich katechizmu, odnajdywali oni na nowo Boga. Mary z mężem zostali przeniesieni do innej szkoły, a ludzie pobudowali z pomocą misji „prawdziwą” kaplicę i są dumni, że jest ich z każdym rokiem coraz więcej. Mary już dawno odeszła po nagrodę do Pana, a my ją ciągle wspominamy.


Mijam rzekę i lokalny sąd naszego króla Chipepo…

Do niego należy ziemia, a ludzie są jego poddanymi. To on dał nam ziemię pod budowę parafii w Chilumba, to od niego otrzymałem krowę, jak otwieraliśmy blok szkolny, pobudowany z pomocą mojej parafii rodzinnej w Godziszowie. Król Chipepo często wstępuje do Mpunde i prosi o paliwo do samochodu, olej dla swoich kilku żon i dzieci.

Dojeżdżam do innej kaplicy, należącej do Mpunde. Jedna z ostatnich, jaką postawiliśmy, gdy tam pracowałem. Wygląda pięknie: czerwona cegła, w otoczeniu drzew. Jest dumą tamtejszych ludzi, a dany ma tytuł Matki Bożej Fatimskiej. Tak zapragnął fundator Józef Bafia z Chicago, który wcześniej ufundował dwie inne kaplice, zbierał też pieniądze na wybudowanie szkoły podstawowej. Powie ktoś: bogaty, to mógł dać. Nie. On nie jest bogaty, kilka lat temu kupił sobie pierwszy samochód będąc w Ameryce, a inwestował w budowanie tutaj na naszej misji. Pociągnął innych za sobą i w ten oto sposób mogliśmy postawić prawie dwadzieścia kaplic.

Moje myśli biegną dalej. Przez wszystkie lata na misjach doświadczyłem tak wiele dobroci od ludzi, od księży, od moich kolegów i przyjaciół. Organizowane tace i zbiórki na misje, traktowanie mnie „portfelowo”, jak to mawiał kiedyś jeden z wikariuszy w Kraśniku. Kiedy przyjeżdżałem na urlop „goły”, a wracałem „odziany” w pieniądze. Nie musiałem martwic się o transport, bo dostawałem do dyspozycji samochód, zawsze miałem do wyboru dach nad głową. Do tego dochodzi zatroskanie proboszcza Józefa z Godziszowa i organizowana pomoc tak dla dzieci szkolnych, jak i dla misji.


Drogi się rozchodzą, a ja wybieram tę do Mpunde…

Inna wiedzie do wioski, gdzie mieszkała kiedyś Josephine. Pamiętam dzień, gdy siostra ze zgromadzenia założonego przez Kardynała przyszła do nas i poprosiła o pomoc dla uczennicy. Mówiła, że to bardzo zdolna dziewczyna z niesamowitą pamięcią. Skończyła dziewiątą klasę i została przyjęta do szkoły z internatem. Ojciec Josephine zmarł, a matka nie była w stanie opłacić szkoły. Więc jedyna nadzieja i pomoc to misja. I tak zgodziłem się – zapłaciłem za pierwszy rok szkolny. Ale Josephine nie czuła się najlepiej w szkole, z dala od domu i rodziny. Po skończonym semestrze przyjechała na wakacje i tutaj się zaczęło. Jak to Kardynał zwykł był mawiać, „zakręcił się” przy niej chłopiec i koniec ze szkołą, a dalej to choroba, leczenie, przedwczesny poród. Po roku przyszła na misję i poprosiła, by dać jej drugą szansę, że pójdzie do innej szkoły, że będzie mądrzejsza… Szansę otrzymała, zaczęła szkołę na nowo i na nowo zjawił się ten sam chłopiec i oto znów przerwana szkoła i powrót do wsi. Josephine wyszła za mąż, pobłogosławiłem ich małżeństwo, dzieci. Gospodarzyli i uprawiali kukurydzę. Josephine pomagała w kaplicy, uczyła dzieci katechizmu, była sekretarką, mąż śpiewał w chórze. A ja, gdy tylko jechałem do ich kaplicy, to ciągle myślałem, że mogła inaczej żyć, skończyć szkołę, zdobyć zawód. Tak się nie stało. Teraz modlę się za nią, jak przejeżdżam obok cmentarza, gdzie jest pochowana. Chorowała, czasem ją odwiedzałem, zawoziłem coś do jedzenia. Gdy była już ciężko chora, byłem u niej razem z Biskupem Arturem Mizińskim, który wtedy był naszym gościem w Mpunde.

Tak wielu ludzi przez te lata odeszło, bo medycyna była bezsilna lub też zabrakło medycyny.


Jestem prawie w Mpunde…

Skrzyżowanie dróg i znak informujący o misji, szkole i szpitalu. Przy drodze pełno pobudowanych sklepów, kręcą się ludzie, z kilku miejsc słychać muzykę, widzę samochody jadące jeszcze dalej, niż misja w Mpunde. Mijam domy nauczycieli, tak ze szkoły podstawowej, jak i średniej. Patrzę na kościół i dziękuję za moje lata tutaj w Mpunde. Brama jest otwarta, więc wjeżdżam na podwórze nie wysiadając z samochodu. Pamiętam, jak kiedyś stał tu Kardynał Adam i czekał na mój powrót z kaplic. Otwierał i zamykał bramę, potem pomagał wnosić moje rzeczy. Miał różaniec w ręku, by nie marnować czasu.

I tak moja droga dobiega końca, trzeba zgasić silnik i wysiąść z samochodu. Patrzę w okno, gdzie przez prawie 15 lat mieszkał Kardynał Adam. Gdy przyszedł do Mpunde był emerytowanym arcybiskupem. Zamieszkał ze mną, abym nie był sam na misji. Pomagał, jak mógł, tak na miejscu, jak i w kaplicach. Wszystkim mówił z dumą, że jest moim wikarym, a i w sporach przyznawał, że proboszcz ma rację: „Mój proboszcz jest w partii rządzącej, a ja – jako wikary – w opozycji. I obaj na tym dobrze wychodzimy.” Tak samo mówił Ojcu Świętemu Janowi Pawłowi II. Prawie piętnaście lat, nasze wyjazdy, tak do Polski, jak i do Rzymu, gdzie uchodziłem za jego osobistego sekretarza: odbierałem jego telefony, umawiałem na spotkania, towarzyszyłem w odwiedzinach i zaproszeniu na obiad do Ojca św.

Tyle wspomnień, w tym te ostatnie, kiedy już leżał w łóżku, a ja pielęgnowałem go, jak tylko umiałem. Ksiądz Kardynał opuścił misję tylko na pięć ostatnich tygodni życia przed śmiercią. Brak go tutaj w Mpunde, brak jego opowieści wieczornych, brak opowiadania każdego ranka, jaka to temperatura na zewnątrz, brak wczesnego wstawania i potem w dzień stukania w klawiaturę przy odpisywaniu na listy.


Wchodzę do pokoju…

Patrzę na krzyż misyjny i myślę o dobroci Boga, który mnie powołał. A wszystko zaczęło się w 1951 roku w Godziszowie. Moi rodzice, kochani Mama i Tata, on zawsze poważny, jak na kowala i rolnika przystało. Moje wspaniałe trzy siostry. Dzieciństwo, szkoła, kościół, „godziszowski” Jan Vianney – proboszcz Henryk Samul. To on pociągnął młodzież, otworzył nam drzwi plebanii, uśmiechnięty, trochę nerwowy, zawsze pieszo, kochający mikrofon. Seminarium, święcenia w 1975 roku i moje lata kapłaństwa. Proboszcz, jakich mało można spotkać: Zygmunt Kopa. Nie myślałem o misjach, a jednak zacząłem będąc wikariuszem w parafii w Kraśniku Fabrycznym, gdzie było mi tak dobrze! Panowała niesamowita atmosfera przy tworzeniu parafii, garnący się do pracy i pomocy ludzie, dzieci i młodzież, kolejny na mojej drodze proboszcz Jan Strep, i my, pięciu wikariuszy, a każdy z innym przydomkiem. Byliśmy jak muszkieterowie: jeden za wszystkich, wszyscy za jednego. Przyjeżdżający misjonarze, a zwłaszcza mój krajan godziszowiak Zenek zapadali w pamięć: „Może i ja spróbuję?” Tak rodziła się myśl i trwała we mnie. Postanowiłem zgłosić się i prosić o wyjazd. Tak zrobiłem i czekałem, prawie 3 lata, aby w 1987 roku znaleźć się w Zambii i rozpocząć moje drugie życie, tutaj w Afryce.


Dodatek…

I tak mamy już miesiąc listopad. W moim życiu trzeba dołożyć nowy scenariusz za przyczyną mojego serca. Kabwe, Lusaka, Lublin i Nałęczów pojawiły się w moim życiu. Wróciłem we wrześniu do mojej parafii w Chilumba i cieszę się każdym dniem.

Źródło: Strona internetowa parafii pod wezwaniem Świętej Teresy od Dzieciątka Jezus w Godziszowie: http://www.parafiagodziszow.net/article.php?id=22