Fragment książki ,, Ucisk i strapienie. Pamiętnik więźnia 1939-1945 ” autorstwa – ks.Adama Kozłowieckiego SJ
W WIEZIENIU
Kraków – ul. Montelupich 10 XI1939-2II1940
10 listopada 1939
Po południu miałem wyjechać do Staniątek, by sie; tam przedstawić Siostrom jako nowy minister kolegium krakowskiego. Przed południem chciałem pójść do Sióstr Urszulanek, by im podziękować za przysłany nam z Sierczy wóz jarzyn. Ale ponieważ o. Rektor wyszedł do miasta, musiałem być w domu. Rzecz dziwna, ale miałem jakieś złe przeczucia. O godz. 8-ej był u mnie ks. Swaczyna; powiedziałem mu, że spodziewam się w tych dniach aresztowania. Zresztą zbyt się nie przejmowałem tymi przeczuciami.
Koło godz. 930 telefon z furty: „Proszę o. Ministra, proszę zaraz przyjść do furty!” – „Kto tam jest?” – pytam. Po chwili milczenia słyszę; cicha; odpowiedz: „Władza niemiecka”.
Pierwszą moją myślą było pójść uprzedzić o. socjusza Żukowicza, który przybył do nas od Św. Barbary. Poszedłem zatem nie wprost do furty, ale schodami koło kaplicy domowej na I piętro. Tam spotkałem br. Żeleźniaka i razem z nim poszedłem do o. Socjusza. Powiedziałem mu co zaszło i że liczę się z tym, iż będę aresztowany. Br. Żeleźniakowi poleciłem obserwować, co się ze mną będzie działo, i zaraz dać znać o. Socjuszowi. Potem poszedłem do furty.
Zastałem tam trzech oficerów gestapo, którzy mnie spytali, czy jestem przełożonym domu. Odpowiedziałem, że nie; jestem tylko zastępca. Wtedy spytano mnie, czy wiem, kto sie; w domu znajduje i czy mam jakiś spis mieszkańców kolegium. Na ich zadanie wręczyłem im spis sporządzony na maszynie. Polecili mi zebrać wszystkich obecnych w domu w jednej większej sali. Myślałem, że chodzi im o przeprowadzenie rewizji, więc im powiedziałem, że już dwukrotnie była w domu rewizja. Ale oni na to, że to nic nie szkodzi. Ani przez myśl mi nie przeszło, że będą aresztować cała nasza grupę. A przecież poprzedniego dnia aresztowali profesorów gimnazjalnych, a parę dni przedtem – profesorów Uniwersytetu.
Zebraliśmy się w czytelni
pisarskiej. Ks. Cięciwę wyciągnięto z łazienki, o. Morawskiego z łóżka, bo był
chory. Sprawdzono obecność według listy; brakowało dość wielu. Koło godz. 1130
wrócił z miasta o. Rektor. Gdy Niemcy już wszystko sprawdzili, zapytali, kto ma
ponad 60 lat, albo jest chory. Teraz było już jasne, że będziemy wywiezieni
albo aresztowani. Zwolniono z miejsca br. Wojtallę
(Ślązak, mówił biegle po niemiecku), o. Kazimierza Wałęckiego, bo był w cywilnym ubraniu, o. Wojciecha Trubaka, br. Rabicha, a po wielkich targach o. Krzyżanowskiego i o. Bednarskiego. O. Andrasza, który był chory i leżał w łóżku, zostawili w spokoju. O. Socjusza i ks. Aleksandra Preisnera, który przyjechał ze Starej Wsi, gdy obaj powiedzieli, że nie nalezą do naszego domu, wypuścili. Pozwolono nam zjeść szybko obiad i zaraz potem wywieziono do więzienia przy ulicy Montelupich. Ponieważ nie wiedziałem, co z nami zrobią, dałem wszystkim trochę; pieniędzy i po prześcieradle. Widząc to Niemcy, śmiali się i mówili: Aber wir fahren nicht nach Amerika!- Ależ my nie jedziemy do Ameryki!
Spodziewaliśmy się zatem, że może nas wnet zwolnią.
Teraz widzę, że popełniłem wiele głupstw – z powodu braku doświadczenia. Przede wszystkim sami ułatwiliśmy im zbytnio nasze aresztowanie. W takich razach nie trzeba być zbyt szczerym ani lojalnym. Po co dałem im spis mieszkańców domu? W domu był ciągły ruch, wielu przyjeżdżało i wyjeżdżało; mogłem śmiało powiedzieć, że spisu nie ma, bo ludzie się stale zmieniają. Następnie niepotrzebnie zgromadziłem wszystkich w czytelni. Trzeba było raczej polecić wszystkim kryć się i uciekać. Niech by sami szukali. Zdaje się, że i o. Rektor winien był formalnie zaprotestować przeciw naszemu aresztowaniu; nie podano przecież żadnych powodów motywujących ten czyn. My jednak daliśmy się zabrać i zamknąć jak dzieci bez słowa protestu. Tak, potraciliśmy wtedy głowy. No cóż, nie mieliśmy wprawy i nie mogliśmy wszystkiego przewidzieć.
Wyprowadzono nas z kolegium ze wszystkimi honorami, fotografami itd. Ludzie to widzieli, boć było to w biały dzień, zrobiło się nawet małe zbiegowisko. W drodze szofer wygadywał coś pod adresem polnische Pfaffen,- Polskie klechy, na co powiedziałem do mego sąsiada: Rira bien, qui rira le dernier.. -. Ten się śmieje najlepiej, kto się śmieje ostatni.
Przywieziono nas na dziedziniec wiezienia, kazano oddać wszystkie rzeczy prócz ubrania, mydła, koca, prześcieradła i ręcznika. Wśród ryku jednego ze strażników, że to cały Kloster (klasztor), zaprowadzono nas na 2 piętro do celi nr 139. Zaraz na wstępie br. Rzeźnikowski dostał szturchańca. Wydano 20 sienników. Na kolacje; dostaliśmy po miseczce jaglanej kaszy. Przypomniałem sobie, że w tym samym więzieniu przebywali w czasie pierwszej wojny światowej niektórzy z naszych ojców, jak Szmyd, Moskała, Krokoszyński, Urban i zdaje sie; o. Kuznowicz. Zapytałem o. Rektora, jak długo ci ojcowie tu przebywali. – „Oj długo, coś trzy czy cztery miesiące”. Wydało się i mnie, że to bardzo długo…
Wieczorem odprawiliśmy zwykły rachunek sumienia, jak w kolegium; o. Dembowski, mianowany przez o. rektora naszym duchownym, dał nam punkta do rozmyślania i położyliśmy się spać. Był to nasz pierwszy sen w więzieniu. Było nas 25. Ojcowie: rektor Macko, Morawski, Krzyszkowski, Podoleński,
Turbak, Cyrek, Dembowski, Kaminśski, Kozłowiecki; scholastycy: Swaczyna, Nawara, Cięciwa, Lewicki, Mruk Antoni i Edward, Kowalczuk, Lenczyk, Wielgosz, Sewiłło. Bracia: Żeleźniak, Rzeźnikowski, Hawełka, Krzysiek, Zając, Żółtowski.