Fragment wywiadu z Księdzem Kardynałem w „Dzienniku”

Misjonarz z Afryki
„Miałem świetne kwalifikacje, by być biskupem: żadnego przygotowania i sześć lat kryminału” – mówi DZIENNIKOWI kardynał Adam Kozłowiecki. Polski misjonarz opowiada o swym życiu jako misjonarza w Zambii.

niedziela 10 czerwca 2007 18:52
Kardynał Kozłowiecki opowiada o Zambii

Robert Mazurek: Znał ksiądz kardynał kilku papieży.
kard. Adam Kozłowiecki: Od Piusa XII wszystkich kolejnych, z wyjątkiem Jana Pawła I. Za Jana XXIII rozpoczął się, a za Pawła VI zakończył ważny także dla mnie Sobór Watykański II. To na nim poznałem kardynała Wyszyńskiego i arcybiskupa Wojtyłę, z którym utrzymywałem potem niezbyt częste, ale stałe kontakty.

To on później mianował księdza kardynałem.
W 1998 roku, kiedy miałem już 87 lat. Powiedziałem potem Janowi Pawłowi II, że mianował mnie tak późno, żebym nie mógł brać udziału w konklawe. Mogłem sobie na to pozwolić, bo byłem od niego starszy o 9 lat i nie przewidywałem, że to on pierwszy odejdzie z tego świata. Ojciec Święty mi odpowiedział: „I o to chodziło”, więc dodałem: „Ale za to mogę zostać wybrany.” I wtedy papież roześmiał się i powiedział: „Nie martw się, to niemożliwe”.

Ksiądz kardynał tak się śmieje, że nie wiem, czy to prawdziwa anegdota.
Ja zresztą też nie. Nie, nie, to akurat prawdziwa historia.

Jak się ksiądz dowiedział o nominacji?
Nie pamiętam dokładnie, ale zdaje się, że byliśmy z moim proboszczem z Mpunde ks. Janem Krzysztoniem w Lusace u nuncjusza, który mi przekazał tę wiadomość w ścisłej tajemnicy.

Słyszałem, że nawet nie powiedział ksiądz o tym ks. Krzysztoniowi.
Następnego dnia przybiegł tutaj z tą wiadomością ktoś inny, a ks. Jan zaczął się śmiać, że mogłem mu zdradzić, że był szoferem kardynała. Na konsystorz do Rzymu pojechaliśmy razem, a ja, chyba jako jedyny, nie miałem czerwonych skarpetek. Nie kupiłem, bo zapomniałem, a tu w buszu i tak mi się nie przydają.


Ilu państw był ksiądz kardynał obywatelem?

Urodziłem się w Prima Aprilis 1911 roku jako poddany cesarza Franciszka Józefa w Austro-Węgrzech. Potem byłem obywatelem II Rzeczpospolitej. Nie bardzo wiem, jaki był mój status w czasie II wojny światowej, bo do podróży z Oświęcimia do Dachau paszport nie był mi potrzebny. Po wojnie, w Północnej Rodezji, zostałem obywatelem Imperium Brytyjskiego, a od powstania Zambii mam paszport tego kraju. Czyli co najmniej cztery obywatelstwa.

Pierwsze wspomnienie z dzieciństwa to…
…chrzest mojego młodszego brata, urodzonego w lutym 1914 roku. Miałem wtedy trzy lata i pamiętam, jak proboszcz przyszedł do naszego domu w Hucie Komorowskiej i chrzcił brata.

To, co ksiądz kardynał nazywa domem, było w istocie pięknym pałacem.
Ojciec pochodził gdzieś ze wschodu, jego rodzina miała jakieś posiadłości na Dzikich Polach. To taka szlachta, która doczekała się nobilitacji dzięki biciu Turków, wtedy nobilitowano całe wsie. Ojciec mieszkał już w niewielkim majątku nad Zbruczem, który rozparcelował i kupił najpierw dwór w Komorowie, a potem zbudował ten – jak to pan nazywa – pałac kilka kilometrów obok w Hucie Komorowskiej, małej wsi w powiecie Kolbuszowskim, jakieś 50 kilometrów od Rzeszowa przy drodze do Warszawy.

Ja to nazywam pałacem?! Widziałem zdjęcia. Na oko domek wielkości Wilanowa.

Nie, trochę pan przesadził (śmiech), ale ojciec rzeczywiście zawsze miał pieniądze.

Skąd?
Handlował drewnem z Żydem Nussbaumem. Tam w okolicy każdy z dziedziców miał swojego Żyda, którego bardzo lubił i szanował. Kiedy ojciec kupił później drugi majątek w Poznańskiem okazało się, że tam z kolei panuje silny antysemityzm i takich przyjaźni z Żydami nie było. Matka zawsze uważała, że trzeba mieć ziemię, ale ojciec pieniądze zarabiał na lasach. Powtarzał mi, że leśnictwo daje może mniejszy, ale za to pewniejszy zysk. Nie można jednak powiedzieć, żebyśmy byli magnatami, raczej była to średniozamożna rodzina.

Kardynała i obu braci: starszego i młodszego uczyła guwernantka.
Miała być Angielką i protestantką, okazało się w końcu, że to katoliczka i Irlandka Winnifred Markowska, która nie znała ani słowa po polsku, a nazwisko odziedziczyła po jakimś dziadku. Była z nami cztery lata, do 1918 roku. Wtedy nauczyłem się angielskiego, z którego wiele zapomniałem i kiedy trzydzieści lat później zostawałem misjonarzem, musiałem sobie przypominać, ale mój młodszy brat lepiej mówił po angielsku niż po polsku.

Jaka była rodzina księdza kardynała?
Rodzice byli wychowani jeszcze w XIX wieku, tata – do którego byłem bardziej przywiązany – był łagodny, choć kiedyś dał mi w skórę, nie pamiętam już za co. Mama, z domu Janocha, była, jak cała jej rodzina, ostentacyjnie przywiązana do Kościoła, ale ojciec uważał, że nie należy się z tym obnosić i tego podkreślać, choć protestował, jeśli ktoś atakował religię.

Czy dlatego ksiądz trafił do gimnazjum jezuickiego w Chyrowie?
To była po prostu świetna szkoła, uważana za najlepszą w II Rzeczpospolitej, więc kiedy miałem 10 lat mnie tam posłano, ale maturę robiłem w 1929 roku w Gimnazjum Marii Magdaleny w Poznaniu.

Dlaczego?
Bo trzy lata wcześniej wygadałem się ojcu, że chcę zostać jezuitą. On się wściekł, że mu jezuici zbałamucili syna i natychmiast przeniósł mnie do Poznania. Nie pozwolił mi nawet do Sodalicji Mariańskiej wstąpić! Wtedy miał już Sokolniki koło Szamotuł – majątek kupiony dla starszego brata, stąd wybór Poznania.

Akcja resocjalizacyjna ojca nie pomogła.
Był okropnie zły, kiedy wstąpiłem do zakonu. Kazał mi podpisać w sądzie w Kolbuszowej zrzeczenie się praw spadkowych. Podpisałem, a tata przestał się do mnie na bodaj osiem lat odzywać. Potem się z tym pogodził i powiedział nawet „Adaś jest bardzo mądry. Jak jezuici nie zrobią go generałem, to są durnie!”


Gdzie zastał eminencję wybuch II wojny?

Byłem w Chyrowie, kiedy wkroczyli tam Rosjanie. Ja przeszedłem więc na stronę jeszcze polską i przyszedłem do rodziców, do Huty Komorowskiej. Potem trafiłem do Krakowa, najpierw zatrzymałem się u babki, a 10 listopada u jezuitów zostałem aresztowany przez Niemców. Wszystkich poniżej sześćdziesiątki, a było nas tam wtedy dwudziestu czterech, przewieźli na Montelupich. Potem trafiłem do więzienia w Wiśniczu, skąd 20 czerwca 1940 roku wywieźli nas do Oświęcimia. Byłem w pierwszej grupie więźniów w Auschwitz, wcześniej był tam transport z Tarnowa, który budował obóz. Miałem numer obozowy 1006.


Nie był tam jednak kardynał zbyt długo.

Nie, bo w grudniu 1940 roku trafiłem do Dachau, dokąd przewożono księży. Tam w porównaniu z Oświęcimiem było sanatorium.

Jak się czyta wspomnienia kardynała z obozu, każdy dzień to kolejna lista więźniów, którzy zmarli w tym sanatorium.
Wykańczali nas w zupełnie inny sposób niż w Oświęcimiu. Tam nie można się było dostać do łaźni, a tu urządzano nam zimą długie lodowate kąpiele. Dla niedożywionych, osłabionych więźniów był to niemal pewny sposób na gruźlicę lub zapalenie płuc, co w obozowych warunkach zwykle kończyło się śmiercią. Kiedy mnie pytają, jak ja to przetrwałem, zwykle mówię jasno: kradłem, kłamałem i nie spowiadałem się z tego. Wtedy nie mówiło się „ukradłem”, tylko „zorganizowałem”. Co ciekawe władze obozowe o wszystkim wiedziały i tolerowały to. Pierwszy przykład: kazano nam olejem smarować sale, ale dawano bardzo mało oleju. Trzeba go więc było ukraść. Za kradzież surowo karano, ale za kiepskie wysmarowanie karano jeszcze surowiej.

Spotkał tam ksiądz kardynał niesamowitych ludzi.
Pamiętam biskupa Majdańskiego, którego poznałem tam jako kleryka, błogosławionego biskupa Michała Kozala, który pytał założyciela mariawitów Kowalskiego, czy nie chce się przed śmiercią pojednać z Kościołem, ale został odprawiony. Ale porządni ludzie znaleźli się też wśród esesmanów. Jeden z nich, nazwiskiem Beck, zapamiętał mnie i gdy dowiedział się, że jestem biskupem, napisał do mnie.

Wyzwolili was Amerykanie.
29 kwietnia 1945 roku wpadli motocyklami do obozu. Trafiłem na jakiś czas do kolegium jezuickiego w Pullach pod Monachium. Szybko okazało się, że nie bardzo mam po co wracać do Polski, bo jednego brata rozstrzelali Niemcy, a drugi był w armii generała Maczka i nie miał zamiaru wracać do domu, w końcu wylądował w Kanadzie. Ojca niedługo potem aresztowali komuniści. Zmarł po wyjściu z więzienia.

Ksiądz kardynał trafił do Rzymu. Z kardynałem rozmawia się jak z podręcznikiem historii. Harald Macmillan był premierem pół wieku temu!
Proszę nie zapominać, że nie jestem młokosem.

Tak, wiem. Trzydzieści lat temu pisał ksiądz w listach: „grabarze patrzą na mnie krzywo”.
No co ja zrobię, że ciągle żyję! W każdym razie kiedy rozmawiałem o sytuacji w Afryce z królową brytyjską…

Wiktorią?

(śmiech) „Siadaj pan i nic nie gadaj pan, bo jeszcze chwila, to w mordę dam” – proszę się nie obrażać, tak przed wojną śpiewała Zula Pogorzelska. A rozmawiałem nie z królową Wiktorią, tylko z tą młodą królową…

Młodą?
Elżbietą II.


Ona ma 81 lat! Proszę wybaczyć, ale nie kojarzy mi się z młódką. I jak ja mam nie żartować.

Dziś tak, ale kiedy ją poznałem, była młoda. Lepiej znałem Królową Matkę, z którą kilkakrotnie rozmawiałem i jak nas za drugim razem przedstawiano, to się żachnęła: „Tak znam, to ten biskup z Dachau”.

Kiedy w 1964 roku Zambia ogłosiła niepodległość, ksiądz napisał do Watykanu prośbę o rezygnację. Dlaczego?
Uznałem, że niepodległe państwo musi mieć swojego czarnego arcybiskupa. Nie uchylałem się od pracy, miałem świetne kontakty z władzami, z prezydentem Kaundą, ale chciałem, by zastąpił mnie miejscowy biskup. I po pięciu latach starań i ponagleń zastąpił mnie arcybiskup Emmanuel Milingo.


Jak przyjęli księdza Zambijczycy?

Bardzo życzliwie. Trzeba się było nauczyć ich mentalności, zwyczajów, sposobów rozmowy. Żeby ją zacząć, trzeba było najpierw słuchaczy rozbawić, zyskać ich sympatię, a dopiero potem można było podejmować poważne tematy. Nie można zacząć rozmowy prosto z mostu.

To prawda, nawet taksówkarz oczekuje, że najpierw spytam, ile ma dzieci i jak się czują, zanim ustalimy dokąd jedziemy.
Z nimi trzeba się wspólnie pośmiać, mnie to się podobało i bardzo szybko się do nich przywiązałem. Pamiętam, jak bodajże w Kasis, na święceniach pojawił się murzyński król Undaunde, który przyszedł na nie 60 mil z całym orszakiem i to pod papieską flagą, którą zresztą gwizdnął na tę okoliczność misjonarzom. W ogóle znacznie łatwiej mają w Zambii ci, którzy mają poczucie humoru. Ojciec Władysław Zabdyr, jezuita ze Śląska, złoty człowiek, był go zupełnie pozbawiony, więc jemu było ciężko, a tacy ludzie jak nasz o. Waligóra byli przez nich uwielbiany.


Jan Waligóra to rzeczywiście legendarna postać.

Na Uniwersytecie Zambijskim w Lusace obroniono nawet pracę o legendach, podaniach i pieśniach ludowych w rejonie Katondwe na podstawie pieśni i podań o ojcu Waligórze. On po prostu wszedł do ich kultury ludowej! Miał ze dwa metry wzrostu, jakieś sto kilo i półmetrową siwą brodę. Wyglądał jak Bóg Ojciec. Murzyni go pokochali. Bardzo im pomógł, kiedy okolicę dopadła plaga muchy tse-tse, od której w promieniu 100 mil poginęło całe bydło, umierali ludzie.

Rząd wydał już nawet nakaz ewakuacji, ale ojciec Waligóra jak zwykle nie posłuchał i wydał wojnę muchom. Kazał wystrzelać wszystkie małpy, które roznosiły muchy, a dzieciakom płacił po 10 centimów za każde 30 zatłuczonych owadów. Byli mu tak wdzięczni, że rząd go odznaczył wysokimi orderami, a pochowali go zgodnie z jego życzeniem, na cmentarzu murzyńskim, a nie w grobach misjonarzy, by zawsze był z nimi. Tylko biali nie mogli z nim wytrzymać i nikt nie chciał z nim pracować, bo był uparty jak osioł i nikogo nie słuchał. O tym też krążyły legendy, tyle że wśród jezuitów.